Po zwiedzeniu przyjemnej i nie do końca komercyjnej jeszcze Gruzji, zastanawiałem się, które miejsce obrać na cel w lipcu. Wybór ułatwił mój znajomy, który koniecznie tego lata chciał "zaliczyć" Maltę. Pierwsze skojarzenia? Nieduża wyspa, pewnie do zwiedzenia w kilka dni. Daleko wysunięta na południe, więc na pewno jest ciepło i przyjemnie. Do tego jest to kraj jak najbardziej europejski, gdzie wszyscy mówią po angielsku. Wszystko to otoczone świetnymi plażami. Jest też spora dzielnica z klubami, więc niektórzy żartują, że to druga Ibiza Europy. Nadszedł czas to sprawdzić.
Plan wycieczki
Na samą Maltę dostać się jest teraz dosyć łatwo. Wizz Air zabierze nas tam z Warszawy/Gdańska za około 200 zł. Nasz plan był trochę bardziej skomplikowany, bo zamiast wracać z Malty bezpośrednio do Polski, zahaczyliśmy jeszcze potem o Włochy (loty Malta -> Wenecja i Milan -> Gdańsk wyszły nas prawie tyle samo co lot powrotny). Ale Włochy to już temat na osobny wpis.
Na Malcie mieliśmy spędzić 5 dni, 4 noce. Plan był więc taki:
- Dzień 1: lądujemy na lotnisku późnym wieczorem. Szkoda kasy na nocleg w mieście, decydujemy się więc zwiedzić Maltę na dziko i rozstawić namiot.
- Dzień 2: wracamy "do miasta", czyli do Valletty. Zwiedzamy ją na szybko i czekamy na wieczorny festiwal, który dzieje się akurat podczas naszego pobytu na Malcie: Isle of MTV.
- Dzień 3: płyniemy na Gozo, po drodze zahaczając o wyspę Comino, a wieczorem lądujemy u hosta z Couchsurfing, który pierwszych podróżników przyjmował u siebie już w ... 1986 roku.
- Dzień 4: dalej zwiedzamy Gozo. Wieczorem wracamy "do miasta" (czyli do Valletty) i noc spędzamy w Paceville (St. Julian), czyli maltańskiej dzielnicy klubowej.
Cel: dotrwać do białego rana, bo odlot z Malty mamy dopiero o 7.
Dzień 1 - Na szagę przez Maltę
Na Malcie lądujemy o godzinie 23. Już w samolocie zdecydowaliśmy, że nie opłaca się jechać do miasta i płacić dodatkowo za hostel. Wziąłem ze sobą namiot, więc zdecydowaliśmy, że tego dnia zwiedzimy Maltę na dziko, ruszając z położonego na środku wyspy lotniska w kierunku "byle dalej", a jak nam się znudzi spacerowanie po wyspie, to po prostu rozbijemy namiot.
Główna wyspa Maltańska ma tylko 15 km długości i 30 km szerokości - więc teorytycznie w ciągu jednego dnia bez problemu można przejść pieszo z jej jednego końca na drugi. Z tego co zobaczyliśmy przez okno w samolocie, pozbawiona jest ona jakichś większych gór, rzek czy innych przeszkód terytorialnych. Praktycznie więc można by nawet po niej iść "na szagę" - w linii prostej przez środek, jak tylko nam się zamarzy =)
Pomyśleliśmy sobie więc: pójdziemy z lotniska spacerkiem gdzieś prosto na południe, a gdy dojdziemy do brzegu, rozstawimy namiot. Do przejścia z 10 km, ale co to za problem? Wieczorem powinno być przecież chłodno. Chyba.
Tu jest zdecydowanie za gorąco,
czyli Maltański klimat i polskie narzekania
Patrząc na pogodę, dobrze wiedzieliśmy, że będzie pełne słońce, a temperatura będzie wynosiła po 35°C w dzień lub 25°C w nocy. Pogoda idealna, chciałoby się powiedzieć! Zależy jednak dla kogo.
Jeśli ktoś przylatuje tu tylko po to, aby leżeć plackiem na plaży lub aby przez większość czasu obijać się w klimatyzowanym hotelu z basenem i drinkami z palemkami w zestawie all-inclusive, to pełne słońce i upał z pewnością nie będzie problemem.
Gorzej natomiast, jeśli ktoś nastawia się w tej temperaturze na zwiedzanie. Jeszcze gorzej, jeśli jest to zwiedzanie połączone z pieszym/autobusowym podróżowaniem, gdzie dziennie robi się pieszo po 5-15 km z wyładowanymi plecakami na plecach. Dodaj do tego wieczne słońce i brak ani jednej chmurki na niebie przez cały tydzień i voila: tak po części wyglądał nasz wyjazd, gdzie czuliśmy się jak zdychające wielbłądy na pustyni, marzące o tym, że gdzieś niedaleko będzie tu oaza w postaci klimatyzowanego sklepu z lodami. Z tym, że taka ulga trwa tylko z 5-10 min, bo później trzeba znów ruszać w drogę (w męczarniach i upale), bo przecież nie przyjechaliśmy tu zajadać się lodami z zamrażarki przez cały tydzień ;)
Momentami podczas naszego wyjazdu, gdy szliśmy przez wyspę któryś kilometr albo czekaliśmy na autobus którąś godzinę, zacząłem już nawet narzekać i zastanawiać się: co nas strzeliło, aby wyruszać na Maltę właśnie w środku lata? ;) Przecież moglibyśmy np. polecieć do Norwegii i chodzić po górach, w idealnej temperaturze 20-paru stopni... eh.
Poza tym, temperatura to tak na prawdę tylko połowa problemu. To co nam jeszcze towarzyszyło przez cały wyjazd na Malcie to masakryczna wilgotność. Przez większość dnia jest ona na poziomie ~70-80%, w nocy dobijająca nawet pod 90%. Gdy wysiadłem z samolotu miałem odczucie jakbym się znalazł w lesie tropikalnym - gorąco i duszno, mimo że to środek nocy ;)
Kilka rad dla Was, a propos upałów na Malcie:
- Jeśli ledwo co 10 min temu wyszedłeś [świeżo umyty] z hostelu, a już jesteś tak mokry, że z koszulki mógłbyś wykręcać wodę - nie przejmuj się. W tej wilgotności to normalne, przyzwyczaisz się.
- Zawsze miej przy sobie wodę. Najlepiej lodowatą, gdyż w pełnym słońcu woda się tak szybko gotuje, że mógłbyś w niej pewnie zaparzać herbatę, jeśli odczekałbyś odpowiednio długo ;)
- Jeśli zamierzacie wybrać się w środku lata w podróż z ciężkimi plecakami po południowych krajach (typu Hiszpania, Włochy, Malta, Grecja), przy okazji dużo chodząc i zwiedzając - zastanówcie się dwa razy zanim to zrobicie, albo najlepiej przełóżcie to na czerwiec lub wrzesień. Oszczędzicie sobie bólu, i narzekania ;)
W poszukiwaniu wody
Gdy byliśmy na lotnisku, pani z informacji turystycznej oznajmiła nam, że nocleg na dziko na Malcie jest nielegalny, surowo karany i generalnie nikt nigdy tu tego nie robi. Powiedziała to tak stanowczo, że przez moment nawet zacząłem się zastanawiać, czy faktycznie tak jest, czy po prostu nigdy nie wychyliła nosa zza swojego stoiska na lotnisku. Nie brałem jednak namiotu na darmo, by wystraszyć się od takiej informacji, więc po prostu ruszyliśmy w drogę na południe.
Po godzinie marszu w upale i pełnej wilgoci, jedyne o czym zaczęliśmy myśleć, to czy gdzieś dalej pośrodku niczego (tj. jakichś pól i pojedynczych domków) znajdziemy jakiś czynny sklep z wodą w poniedziałek o 24. Niestety, w krajach południowych nie mają tylu monopolowych i nocnych Zabek i Małpek co u nas, więc przez moment przeszła nas nawet myśl, że przez całą noc pozostaniemy w tym upale bez wody.
Wyciągnąłem telefon z GPSem i oto zaledwie 500 m przed nami wyświetlił się mi na mapie punkt typu camping, o ciekawej nazwie "Hal Far Refugee Camp". "Hal Far" to nazwa drogi i wioski obok której byliśmy, natomiast refugee z angielskiego znaczy uchodźca. Hm. "Ale to przecież wyświetla mi się jako camping na mojej mapie", stwierdziłem, a jako, że aplikacja maps.me do tej pory zawsze była dla mnie nieomylna - to pomyślałem, że to pewnie jakiś duży ośrodek campingowy, bo akurat miał dużo zieleni koło siebie na mapie. A jak duży ośrodek, to pewnie i sklepik nocny ma.
Zbliżając się do campingu, zauważyliśmy znak "Hal Far Village Camp". Hurra! Czyli faktycznie jest tu jakiś ośrodek! Tylko, że ścieżka do niego wiedzie tuż przy wysokim na kilka metrów kolczastym płocie pod napięciem, za którym widać dziwne chatki-kontenery (które przypominają bardziej kontenerowe domki dla bezdomnych). Gdy zaczęliśmy się już zastanawiać, czy na pewno dobrze trafiliśmy (bo jakieś dziwne te chatki - może to jakieś bungalows na wynajem?), w końcu trafiliśmy na recepcję.
Widzący nas portier zrobił wielkie oczy i wyszedł nam na przeciw. Jeszcze większe oczy zrobił, gdy zapytaliśmy go, czy możemy tu nocować. Szybko nas wyprowadził z błędu, uświadamiając, że faktycznie jest to obóz uchodźców. - "Nie chcecie tu nocować." - "A możemy?" - "No nie bardzo. To będzie Was bardzo dużo kosztowało. Plus miejsca trzeba rezerwować dużo wcześniej. Ale jeśli polecicie do Afryki, weźmiecie łódź, i przypłyniecie aż tutaj, to gwarantuję Wam, że miejsce znajdzie się od razu." Heh. Pamiętam, że dosłownie minutę przed tym dyskutowaliśmy sobie właśnie na drodze, dlaczego Europa nie stara się blokować przepływu uchodzców z Afryki. Wygląda na to, że chyba jednak się starają.
Suma sumarum, z "campingu" nie skorzystaliśmy i poszliśmy dalej. W końcu, bo po kilku kilometrach podróży z lotniska, przy jakimś starym magazynie ni stąd ni zowąd pojawił się on: działający automat z wodą.
Mając wodę, skoczyliśmy jeszcze do okolicznego miasta portowego na przysłowiowe "małe piwo", a potem tuż za nim przespaliśmy się w namiocie, koło jakiejś działki z winogronami, tak, by nie widział nas nikt z okolicznej drogi.
Ciąg dalszy: Malta, dzień 2 - Valletta i Isle of MTV