Z nudów i w poszukiwaniu wrażeń wysłałem się sam do Bangkoku. No i jestem. Po drodze oglądając w samolocie "The Beach" z Leonardo di Caprio w roli głównej. Widziałem już go wcześniej, ale spodobał mi się on dopiero teraz. Może dlatego, że w jego roli równie dobrze mogłem zobaczyć siebie?


Jaki jest Bangkok? Jadąc pociągiem z lotniska nie mogę oderwać wzroku od widoków za oknem. Na zmianę widzę tu i ówdzie występujące wieżowce postawione pośrodku tropikalnych mokradeł i tajskich, wiejskich chatek. Trochę abstrakcyjnie to wygląda. Wydaje się jakby ktoś tu te dziesiątki wieżowców postawił specjalnie - pośrodku jednej wielkiej dżungli.

Futurystycznego uczucia dodaje fakt, że pociąg którym jadę gna ostro do przodu, ale w ogóle nie słychać, ani czuć, że się porusza. Zwie się tu jako BTS, czyli Bangkok Skytrain, i faktycznie szybuje on niebie, bo na niemal na całej długości trasy jego tory znajdują się na wysokości ~3 piętra. Witamy w przyszłości.

Gorący klimat i wszechobecne zielone rośliny sprawiają, że czuję się jakbym wszedł właśnie do ogrodu botanicznego. Na pewno w takim byliście. Gorąco i wilgotno. Z tym że tutaj to taki mały ogród nie jest, bo Bangkok jest o około 4 razy większy od Warszawy. 8 milionów mieszkańców robi swoje.

Wychodzę z pociągu, schodzę ze stacji na dół na ulicę i daleko szukać nie muszę, bo już od razu obok mnie pojawia się pierwszy lokalny targ z jedzeniem. Mnóstwo straganów, stolików i zasiadających przy nich tajów. Wszyscy znajomi mówili mi przed wyjazdem, żeby w Tajlandii nie jadać w restauracjach, tylko właśnie w takich straganach zapełnionych przez lokalnych. Głodny jeszcze nie jestem, ale wchodzę, obadam.

Do głowy od razu uderza mieszanka dziesiątek zapachów. Wiele z nich czuje po raz pierwszy. Tak samo jedzenie, którego nie potrafię opisać lub nazwać nawet po polsku. Tajskie ślaczki w menu wiele nie pomagają.

Wychodzę z targu i biorę pierwszą lepszą, mniej uczęszczaną uliczkę w prawo. Przechodzę między dalszymi straganami, budkami z jedzeniem, spożywczakami, pojazdami i jakaś budową.

Nagle z jakiejś knajpki wychodzi farang, westerner, czyli biały Europejczyk (lub Amerykanin / Australijczyk). Pierwszy biały jakiego spotkałem do tej pory w tej okolicy. Obaj tak samo zdziwieni że się widzimy, od razu nawiązujemy konwersację.

Mówi żebym szedł dalej, wskazując na jakieś przejście na wprost między jednym domem a drugim. "Go left, right, left and then right and u'll make it to the food market". Hmm, ok. Uliczka na wprost jest tak mała, że wygląda jak wejście komuś na chatę. Trochę głupio się czuję idąc jak taki typowy turysta z plecakiem wchodząc komuś na posesję, ale dobra, idę.

Luka między domami okazała się faktycznie ulicą, bo w oddali dalsze skrzynki pocztowe i numery mieszkań. Z tym, że droga ma szerokość około jednego metra. Gdzieniegdzie widać rozstawione kanapy, z zasiadającymi tam lokalnymi mieszkańcami, którzy po prostu spędzają swój dzień.

Drzwi do wszystkich mieszkań są otwarte. Sceneria życia w nich podobna do naszej, tylko że w Bangkokowej wersji. Telewizorek, dywanik, kanapa, fotel i jakieś kartony z lodówką w rogu. I najważniejsze, czyli przebywający tu ludzie. Np. tajska babcia siedząca sobie na fotelu i oglądająca tajskie "mango telezakupy". W rogu córka odsypiająca jeszcze ubiegłą noc na materacu. Gdzie indziej trójka starszych tajów oglądających muay thai na ~18-calowym telewizorze. Czuć emocje, bo jeden z nich aż wstaje i zaczyna wykonywać w powietrzu ciosy, by pokazać innym, jak to wygląda w rzeczywistości. Przypominam sobie, że w Tajlandii lepiej bójki nie wywoływać, bo tajski boks dla nich to chyba jak piłka nożna dla nas. Każdy to umie.

Biały Jacek, z wyładownym plecakiem na plecach i jeszcze nie zmienionych od lotniska dżinsach na sobie, przemierza ulicę dalej. Tajowie jeśli mnie zauważą to najpierw robią wielkie oczy, a potem równie wielki i szeroki uśmiech z przywitaniem "Sa wat deee!". Faktycznie jest to kraina uśmiechu. Kot ze Shreka ma swoje oczy, tajowie mają uśmiech ;)

W końcu trafiam na rzekę, a właściwie kanał do niej dopływający. Całe miasto jest przecięte kanałami, które wpływają do sporej rzeki Menam dzielącej miasto na dwie połowy. Kanały są mniejsze i większe. Po tych większych możemy nawet się poruszać się tramwajem wodnym. Może później skorzystam; najpierw muszę dotrzeć do hostelu.

Jaki jest Bangkok? Na pierwszy rzut oka, to taka azjatycka Warszawa, Wenecja i las tropikalny w jednym. Z tym, że to taka lepsza Wenecja, bo tu życie między uliczkami i kanałami wodnymi naprawdę się jeszcze toczy.