"There's this place.. called climbers' paradise."
Jest takie miejsce. Całkowicie odseparowane od znanego nam świata, cywylizacji i internetu. Daleko na południu Tajlandii, gdzie dostać się można tylko łodzią. Z plażą jak z obrazka, zamkniętą klifami z obu stron i z ciągnącym się lasem palmowym wzdłuż całego wybrzeża.
W głębi tego lasu znajdziemy jednak miejsce z niespotykaną dotąd harmonią i spokojem. To wioska składająca się z drewnianych domków zamieszkałych przez Tajów i podróżników świata zachodniego. Trafili tu, bo szukali dwóch rzeczy: dobrej zabawy, oraz odłączenia, przynajmniej chwilowego, od codziennie znanego nam świata mediów, polityki, wojen i codziennej pracy, pieniędzy, pośpiechu.
Znów przyrównam się do Richarda granego przez Leonardo di Caprio w filmie "The Beach", bo na to miejsce trafiłem zupełnie przypadkiem. Nie, nikt nie podał mi mapy. Z przyjemnością opiszę Wam jednak to miejsce. Pokusiłem się nawet by nazwać je "rajem", bo do tej pory nie byłem nawet o nim zdolny marzyć, że istnieje.
Pobudka
Przez jedną z wnęk w niemalże-szczelnej ścianie mojego bambusowego domku zaczęło właśnie przebijać się słońce. Jakkolwiek bym się nie przekręcił na łóżku, świeci mi ono dalej prosto w oczy. Pospałbym dalej, ale nic z tego. Robi się tu coraz goręcej. Każda kolejna spędzona tu godzina byłaby tylko męką.
Wstaję. Od razu do mej głowy dobijają się donośne odgłosy tropikalnych owadów. Te dźwięki, wszechobecne tu w niemal każdej dżungli, doprowadzają mnie już do szału. Jeden z nich jest tak dziwny, głośny i grający w kółko, że czuję, jakby mi ktoś nim wiercił w głowie. Jestem pewien, że gdybym spędził w tej dżungli jeszcze z tydzień, najlepiej w izolacji, to skończyłbym jak Richard (główna postać grana przez Leonardo di Caprio w filmie "The Beach"), gdy zostaje wygnany ze swej wioski - obłąkany łaziłbym w kółko po lesie jak na grzybach.
Nie chcę tak skończyć. Najwyższy czas się ogarnąć.
Na szczęście bungalow, który mam tu wynajęty, jest jakby pode mnie zbudowany. Lubię do niego wchodzić, zwłaszcza na krótką przerwę w środku dnia. Ma drewniany taras, na którym spokojnie mogę rozwiesić pranie, a także usiąść, pograć na djembe i przeczekać ewentualny deszcz. W środku jest jedno pomieszczenie z dużym łóżkiem małżeńskim i zwisającą nad nim, przyczepioną do sufitu, całkiem słodko wyglądającą niebieską moskitierą. Obok całkiem sporo miejsca na podłodze - tak, że mogę rozłożyć na niej w pełni swój plecak i jeszcze mieć miejsce na przejście do łazienki. Wszystko to w cenie 250 tajskich batów za noc, czyli ok. 27 zł. Jak dla mnie, luksus, na dodatek za rozsądną cenę.
Oczywiście nie jest to standard 5-gwiazdkowego hotelu. W zamian za tą cenę należy przyzwyczaić się do obecnych tu warunków. Na przykład do życia w zgodzie z insektami. Widok przechodzącego po chatce owadu wielkiego na ~5cm to rzecz tu naturalna. Świganie w niego kapciami w niczym nie pomoże. Co najwyżej sprawi, że schowa się w plecaku lub pod podłogą. Zamiast tego lepiej po prostu dalej zająć się tym, co się miało w domku zrobić (tj. umyć, przebrać lub iść spać) i zapomnieć o tym, że ten owad tam w ogóle był. Co najwyżej, można upewnić się podczas zasypiania, że moskitiera szczelnie zamyka przestrzeń dookoła łóżka. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś się obawiał, że insekt wejdzie mu tam podczas snu.
3 dni wcześniej
Zmęczony Bangkokiem i turystycznymi ośrodkami, których niestety w Tajlandii pełno, szukałem odosobnionego miejsca z plażą, gdzie mógłbym się trochę uspokoić. Posiedzieć w ciszy, popływać, pograć na djembe przy blasku gwiazd i posłuchać szumu morskich fal. Świadomie chciałem odłączyć się od internetu i społeczeństwa, chociażby na kilka dni.
Ostatni dzień naszej wspólnej podróży z Tomkiem zdecydowaliśmy się spędzić na Railay. Jest to najdalej wysunięty na południe od Ao Nang półwysep z kilkoma plażami i wysokimi klifami. Mimo, że geograficznie należy on jeszcze do kontynentu, w praktyce jest od niego całkowicie odseparowany jednym z ów klifów. Dotrzeć da się tu tylko łodzią. Tak też transportowane są tu wszelkie surowce, a prąd wytwarzany jest na miejscu przez najzwyklejsze generatory napędzane benzyną.
O tym, że Railay jest piękne, łatwo można się przekonać spoglądając na jakiekolwiek zdjęcia w internecie. Niestety, dzięki temu musimy też zapomnieć, że będziemy na tej plaży jedyni. Miejsce zostało już bowiem dosyć silnie zurbanizowane. Główne plaże zajęte już zostały przez typowe kurorty turystyczne.
Chciałem odkryć swój własny raj, ale wygląda na to, że spóźniłem się o ładnych kilkanaście lat. Trudno. Mimo wszystko, nadal jest tu ładnie. Zwłaszcza o zachodzie słońca, gdy klify rumienią się na pomarańczowo, z wyspy odpływają ostatnie tajskie drewniane łódki [z rychoczącym na kilometr silnikiem], a na miejscu pozostają już tylko jej mieszkańcy i Ci, którzy zagwarantowali sobie tu jakiś nocleg.
I w tym momencie prawdopodobnie bym już zakończył ten post, pewnie z dopiskiem w stylu, że to miejsce trzeba po prostu odwiedzić, gdy jest się w okolicy.
Ale w tym przypadku mam do opisania coś więcej. Okazało się, że Railay to nie tylko piękne plaże i widoki. Zamiast pozostać w tym miejscu przez jeden dzień, spędziłem tu 10 kolejnych nocy. W odseparowaniu od głównej cywylizacji, dokładnie tak jak chciałem. Gdy dzisiaj o tym myślę, spędziłbym tam jeszcze co najmniej kolejny miesiąc. Dlaczego?
Tonsai - raj dla wspinaczy... i nie tylko
Od innych miejsc w Tajlandii, Railay wyróżnia jedno. Okoliczne tu klify oprócz tego, że są piękne, służą jednocześnie jako świetne ściany wspinaczkowe. Jeśli wpiszemy w google "top 5 places for rock climbing", bardzo prawdopodobne jest, że znajdziemy tam Railay (przykład).
Wiedziałem już o tym wcześniej, bo któregoś n-tego wieczoru przeczesując w nieskończoność internet, przypadkiem trafiłem na parę zdjęć z tego miejsca, widząc wspinaczy, plażę, klif i zachód słońca na jednym planie.
Jako że sam miałem okazję ćwiczyć przez rok wspinaczkę górską w Poznaniu, głupotą by było nie spróbować tego w tym miejscu. Brakowało mi tylko dwóch elementów: partnera asekuracyjnego i ekwipunku.
Partnera prawdopodobnie bym znalazł na miejscu, gdybym odpowiednio długo poszukał. Tu i ówdzie było widać kilka wspinających się osób.
Ekwipunek z kolei mógłbym pewnie wypożyczyć w jakimś punkcie na miejscu. Tylko gdzie go znajdę? Pytając się kilku osób, polecili nam skierować się na Tonsai Beach - plażę obok Railay.
Plaże te oddzielone są krótką, 15-minutową ścieżką przez las i skałki. Jedynymi innymi sposobami by się dostać na Tonsai jest przedrzeć się przez dżunglę w głębi półwyspu lub przejść po kamieniach na wybrzeżu, które odsłaniają się tylko podczas odpływu.
Jako że był przypływ, wybraliśmy opcję pierwszą. Po kilkunastu minutowej przechadzce przez mini-dżunglę, w końcu trafiliśmy na miejsce, którego szukaliśmy. W miarę pusta plaża, otoczona palmami, bez zbędnych kurortów z basenami i leżakami do wynajęcia.
Strategicznie rozłożyliśmy się między dwiema grupkami dziewczyn. Po krótkiej konwersacji, siedzące obok włoszki oznajmiły, że nocują tu od kilku dni w jednym z bungalowów w dżungli obok, płacąc zaledwie po 25 zł za noc na parę. Zrobiłem wielkie oczy. Szukałem tu noclegu dzień wcześniej przez internet i jedyne co mogłem znaleźć, to turystyczne kurorty na plaży obok w cenie 10x wyższej. Nagle okazuje się, że w dżungli obok jest wioska pełna domków na wynajem, o których nigdzie nie mogłem wcześniej przeczytać. Po chwili dopowiedziały jednak, że prąd jest dostępny tylko przez kilka godzin na dobę, za ciepłą wodę trzeba słono dopłacić, a o dobrym internecie mogę zapomnieć.
Brak prądu i ciepłej wody? Znikomy internet? Zrobiłem jeszcze większe oczy. Biorę to w ciemno. Dokładnie takiego miejsca szukałem.
"Tuż za placem budowy idź ścieżką wzdłuż muru, a dojdziesz do wioski." dopowiedziały dziewczyny. Odłączając się na chwilę od Tomka [bo on niestety następnego dnia musiał uciekać w inną część Tajlandii], poszedłem tam sam.
Gdy tylko straciłem ich z wzroku, poczułem, jak znów idę przed siebie w nieznane. Po dwóch tygodniach "badania terenu" w Tajlandii, byłem już z tym krajem, jego kulturą, kuchnią i tropikalnymi warunkami wstępnie zapozniany. Czekałem na kolejne wyzwanie.
Inaczej mówiąc, był to nagły dreszczyk emocji spowodowany tym, że z nieznanego jeszcze mi do końca celu, wysłałem się w to miejsce sam, nie mając pojęcia, co wydarzy się dalej. Ten dreszczyk o nazwie "dobra, wysłałeś się tu i nie ma już odwrotu - co będzie, to będzie", przeżyłem już w tym roku kilka razy. Choć z początku czułem się z tym uczuciem trochę nieswojo, z czasem je jednak polubiłem. Wiedziałem, że cokolwiek się nie wydarzy, nie będę tego żałował. Swój strach mechanicznie przemieniałem w przypływ andrenaliny, zamieniając całość w pozytywny moment.
Chwilę później zaczął się mój tajski raj. Każda kolejna spędzona w nim sekunda była dla mnie jak godzina transu, który pamiętam do dzisiaj, pisząc ten post.
Tajski skarb
Wręcz zabawne i ironiczne jest, jak bliskie i zarazem odległe są od siebie te dwa światy. Railay i Tonsai oddzielone są od siebie tylko 15-minutowym przesmykiem. Podejrzewam, że zanim na Railay pojawiły się pierwsze kurorty, plaże te niewiele się od siebie różniły. Los chciał jednak, że to właśnie Railay stało się "ofiarą" kapitalizmu i turystyki świata zachodniego, a Tonsai w tym samym czasie zostało niemalże niezauważone i nietknięte przez świat zewnętrzny.
Spoglądając na Tonsai z daleka, widzimy tylko plażę z gęstym lasem palmowym ciągnącym się wzdłuż całego wybrzeża, zamkniętą z obu stron wysokimi klifami. Jest jakby odasomotniona. Owszem, po bliższym się przyjrzeniu, można zauważyć tu i ówdzie włóczących się kilka osób, parę tajskich łódek i jeden bar, ale nadal nie niszczy to jej krajobrazu i charakteru.
Gdy z kolei pójdzie się wydreptaną ściężką w głąb lasu, człowiek błyskawicznie odchodzi od poprzedniego znanego mu świata. Dźwięki plaży i ludzi zanikają. Leżaki z plaży Railay zostają tylko już wspomnieniem. Zamiast tego dookoła pojawiają się wszechobecne palmy i wyraźne, hipnotyzujące człowieka odgłosy cykadów. Raz po raz w oddali można usłyszeć i zobaczyć poruszające się korony drzew. Jeśli nadążymy wzrokiem, zdamy sobie sprawę, że to nie wiatr - tylko przeskakujące tam z palmy na palmę małpki.
Idąc dalej, droga skręca w lewo. Pojawia się równoległy do niej mur, odgradzający ją od dżungli, a razem z nim pierwsze naniesione na nim grafitti w najróżniejszych językach świata. W końcu zaczyna się wioska.
Reggae, joga i slackline
Widok wioski w tym miejscu zaskakuje każdego nowoprzybyłego. Składa się ona z kilkunastu-kilkudziesięciu chatek. Drewnianych, wyglądających na typowe tajskie domki, ale w odrobinę zachodnim stylu, bo z napisami typu "valley resort", "viking bar", "bungalow village".
Niemal wszystkie z nich biegną wzdłuż "drogi z murem". Zdaje się ona być tu główną "autostradą"-szlakiem, bo w ciągu dnia mija się na niej praktycznie wszystkie zamieszkałe tu osoby. Gdy ktoś idzie z pensjonatu do restauracji, z restauracji do sklepu, ze sklepu na plażę, czy na ścianę wspinaczkową, podąża właśnie tą drogą, która biegnie wzdłuż całej wioski.
Po krótkim spacerze w końcu trafiam na miejsce zdające się być tutejszym centrum życia. Otwarta przestrzeń na środku; slackline po lewej stronie; dwa piętrowe domki z przodu po bokach (gdzie kilka osób siedzi w kółku, rozmawiając, uprawiając jogę lub zajadając tajską zupkę); a w głębi, średniej wielkości półokrągły otwarty barek. Wszędzie kolorowo i pełno różnorakich ozdób z tajskimi lub zielono-czerwono-żółtymi flagami i symbolami wolności.
Nadal nie mogąc uwierzyć w to co tu widzę, przyłączam się do jednej z grupek. "Hello, I'm Jack from Poland, I'll be pleased to be member of this community for the next ~10 days." Bez żadnych dziwnych spojrzeń i oporów, wszyscy witają mnie z uśmiechem, pokolei się przedstawiając, najczęściej też z imienia i nazwy kraju swego pochodzenia.
Po krótkiej nawiązanej z nimi konwersacji potwierdzają się wszystkie informacje o wiosce usłyszane wcześniej od dziewczyn poznanych na plaży. Poza tym, wioska faktycznie zdaje się mieć taki klimat na jaki wygląda. Panuje w niej swojska atmosfera i wszyscy się tu dobrze znają. Natychmiastowo podejmuję decyzję o zmianach swoich planów na resztę mojego pobytu w Tajlandii i następnego dnia, przeprowadzam się własnie tutaj. Bo jak powiedziała mi przed chwilą jedna z poznanych tu osób, gdy jeszcze się nad tym zastanawiałem: "if you like it here, you should move here. You're gonna love it."
Tonsai za dnia, czyli dzienne aktywności
Wszyscy w tej wiosce mniej więcej się znają, bo prędzej czy później ktoś z nich spotka się razem podczas uprawiania jednej z dostępnych tu dziennych aktywności.
- wspinaczka górska - uprawia ją tu niemal każdy. Co chwilę widać jakieś grupki na drodze, wyruszające na lub wracające z wyprawy. W całym okręgu Tonsai - Railay West - Railay East jest w sumie kilkadziesiąt dróg, którymi można się wspinać. Z wszelkimi możliwymi poziomami trudności (6a - 8+) czy cechami typu multipitch, bouldering. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.
- deep water soloing - udowadniający, że sprzęt do wspinaczki nie musi być nawet potrzebny. Jeden z tutejszych ośrodków organizuje wyprawy na skałki na okolicznej wysepce. Wspinasz się tylko w butach i kąpielówkach. Co jeśli spadniesz? Po prostu wylądujesz w morskiej wodzie. Tylko uważaj jak lądujesz, bo skok z 15 metrów do wody może boleć. Wiem co mówię.
- slackline - dostępny na polance przed każdym z barów. Chcesz potrenować? Przyjdź w dzień, zawsze znajdzie się ktoś bardziej doświadczony, kto udzieli Ci cennych wskazówek. W nocy ustaw się jednak w kolejce, bo jego otoczenie zamienia się w jedno z głównych miejsc skupiających towarzystwo. Każdy chce pokazać, co udało mu się uskutecznić za dnia.
joga - nawet jeśli jej jeszcze nie próbowałeś, to nie problem. Bardzo łatwo znaleźć tu kogoś, kto pokaże Ci podstawy. Wiedz też, że warto, bo zalet jej uprawiania jest sporo. Zapomnij też, że jest ona tylko dla dziewczyn. Poznany tu typowy twardziel z USA, zawodowy bokser i wieloletni trener MMA wybił mi ten stereotyp z głowy, oznajmiając, że sam uprawia jogę już od ładnych kilku lat. Przyzwyczaj się też, że "hey girl, do you do acro?" to klasyczny tu podryw na hipisa.
oh, just chillouting, czyli zawsze dobrze brzmiąca odpowiedź na "what did you do today?", gdy tak na prawdę nie robiliśmy nic. Czy spędzenie dnia na tej pięknej plaży, chodzenie dookoła wioski i dżungli obserwując pobliskich wspinaczy lub skaczących małpek jest jednak czymś złym?
- island hopping, czyli kayaking i snorkeling - wypożyczenie kajaków i udanie się na malutkie, odległe o ~4 km wyspy o średnicy mniejszej niż 300m to z pewnością udany plan na dzień. O ile tylko nie ma sztormu.
- cave & jungle exploring - nie masz sił na wspinaczkę? ubierz dobre buty i ciuchy, które możesz ubrudzić i po prostu rusz przed siebie. W okolicznej dżungli jest kilka miejsc, które można zwiedzić. Można też udać się do jaskini na końcu półwyspu, ale bez latarki lepiej się do niej nie zabierać. Warto też zabrać linę - bo o ile z jednej strony można się do niej wspiąć na piechotę, to z drugiej można co najwyżej zeskoczyć, lub trochę bezpieczniej - zjechać po linie na dół.
- thai massage - ostatecznie, gdy nasze ciało jest już na prawdę zmeczone, warto wybrać się na prawdziwy tajski masaż. Głupio nie skorzystać, skoro jest w cenie 2-3 tutejszych piw - ok. 20 zł za godzinę.
Tonsai nocą, czyli peace, love & music
Pokojowy urok wioski daje się też poznać wieczorem. W wioskowym barze możemy wtedy spotkać niemal każdego, kogo mijaliśmy za dnia podczas naszych aktywności.
Wieczorem aktywność pozostaje już tylko jedna: powszechny chillout. Zwykle przy muzyce reggae i zależnie od gustu, przy piwie, drinkach z tajskim whisky lub kokosowo-bananowych shake'ach. Fani zielonej roślinki też znajdą coś dla siebie. Jej dostępność tutaj zawstydza wszystkie znane mi kraje z Europy Zachodniej, nawet Holandię. No bo kto z Was zamawiał kiedyś przy barze "dwa piwa i joint poproszę"? Nic też nie smakuje tak dobrze, jak bambusowe bongo w środku tropikalnej dżungli. A jeśli ktoś lubi halucynki i dziwne kolorowe wizje, happy shake to zdecydowanie tutejszy drink dla niego. Jaki jest jego skład, domyślcie się sami.
Wioska sama zapełnia się z czasem. Jej właściciele, czyli specjalizujący się we wszystkim tu Tajowie, dobrze o to dbają. Na ścianie wspinaczkowej popiszą się wspinając się bez liny tam, gdzie nie dojdzie żaden westerner. Na slackline będą urządzać walki 1-on-1, pt. "kto spadnie pierwszy". Wszelkie chwyty dozwolone.
Wieczorem, stają się najlepszymi barmanami, jakich mogłem do tej pory spotkać. Głośno i wesoło krzyczą "Hello, how are you?" zza baru już wtedy, gdy ty jeszcze jesteś na "drodze z murem" i nie zdążyłeś nawet pomyśleć, czy może by wejść do środka. Później, gdy z pustym kuflem od piwa niepewnie spojrzysz na bar - myśląc o tym, czy zamówić kolejne - barman od razu nawiąże z Tobą rozmowę, przy okazji niwelując Twoje niepotrzebne niezdecydowanie.
W nocy, przy blasku księżyca, uraczą Was tańcem wirujących ognii lub koncertem muzyki reggae. Z pierwszym dniem nie możesz uwierzyć, że to wszystko na prawdę się tu dzieje. Z każdym kolejnym traktujesz to już jako stan normalny i marzysz, by przenieść to do swojego świata codziennego.
Bo gdy siedzisz na piętrze jednego z tych drewnianych domków, przeżywasz coś, o czym z kumplami do tej pory nawet nie marzyliście. Osoby z całego świata i różnych środowisk zjeżdżają się w to miejsce, by zdrowo uprawiać te wszystkie aktywności w dzień, a wieczorem się odchilloutować, siedząc po turecku w drewnianych chatkach. W międzyczasie popijając piwkiem, być może przekazując dalej po kole fajkę pokoju. Grająca tu muzyka, okoliczna sceneria i świetnie bawiący się przy tym wszystkim także Tajowie tworzą prawdziwą i niespotykaną mi wcześniej harmonię. Nikt nie zastanawia się nad tym, co będzie jutro, czy będziemy mogli to kiedyś powtórzyć, ani czy gdzieś obok nie czai się policja. Ten moment po prostu trwa.
Z kolei gdy wieczór dobiega końca, a tutejsza muzyka zaczyna nam się już nudzić, warto pozbierać kilka osób z wioski i wybrać się wspólnie na plażę. Usiąść wśród biegających tu i ówdzie krabów i popatrzeć na wodę i klify roźswietlone przez gwieździste niebo. Wtedy już nawet żadne ognisko i instrumenty muzyczne nie są nam potrzebne. Nawet konwersacja. Ten moment po prostu się "chłonie", przemieszczając się kolejno po poziomach swojej świadomości. Nie zastanawiając się już więcej o magii tej chwili.
"This place is just perfect, man".
"It's climbers paradise."
"You're still not believing it? It's one of the best places in the world to do rock climbing, man." - backpackerzy z Tonsai
Cała wioska nieustannie przypominała mi tą z filmu "The Beach", z tym że w alternatywnej wersji wydarzeń. Przetrwała aferę z marihuaną i prawię postrzelonym di Caprio. Ostatecznie Tajowie zdecydowali się żyć w zgodzie z hipisowskimi 'westernerami', którzy chcieli osiedlić się w tajskiej naturze, zdala od cywilizacji. 10 lat minęło i wioska dalej istnieje. Jednak wbrew napisanemu na murze grafitti, lekki kapitalizm i "zachodni świat" trafił także i tutaj, bo obecne tu chatki to tak na prawdę reggae bary, pensjonaty z pokojami na wynajem i restauracje.
W jednej z tych chatek dostrzec mogłem nawet pewną ~35-letnią blondynkę Europejskiego pochodzenia, która była właścicielką jednego z tutejszych ośrodków. Mówiła biegle po tajsku i większość czasu spędzała tylko i wyłącznie w towarzystwie tajów. Pamiętacie tę blondynkę z filmu "The Beach", która była jakby wodzem tamtej wioski? Mam uczucie, że to ta sama osoba, ale kilka lat później.
Pokochała i zżyła się z tym miejscem na dobre, ale i przyzwyczaiła się do panujących okoliczności. Co chwilę bowiem pojawiają się tu kolejni backpackerzy, chcący też doświadczyć tego raju i dostępnych w nim aktywności. W zamian zasilając wioskę przyniesionym ze swego świata pieniądzem - na dłuższą metę jednak przydatnym dla wioski, bo umożliwiającym kupno materiałów do jej utrzymania czy potrzebnego jedzenia.
Tajowie też poszli na taki układ. W zamian za odrobinę tych pieniędzy, pozwalają kolejnym podróżnikom zaznać tego świata i świetnie się w nim bawić. Na dodatek specjalnie nie podwyższają cen, bo chcą utrzymać charakter wioski taki, jaki jest. Nie chcą tu drugiego Railay.
Z tego samego powodu to właśnie oni wybudowali ten mur wzdłuż całej wioski, oddzielający ją od lasu i plaży. Pamiętacie ten plac budowy, o którym wspomniałem na początku opisu Tonsai? To pierwszy kurort turystyczny, który się tu buduje. Lada moment ma powstać kolejny.
Mur ma za zadanie ukryć tę wioskę przed innymi osobami i znanym im światem. Zatrzymać to miejsce w czasie.